3 grudzień 2010
Dawno nie pisałam. Dzisiaj notka poświęcona Kelly. Uprzedzam od razu, że będę rozpaczać. Dnia 18.02.2010 poczułam się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Do dnia 26.08.2010 w którym praktycznie wszystko straciłam. Od tamtego dnia minęło około pięć miesięcy… Jeszcze trochę a minie pół roku. Z Kell byłam około pół roku i teraz pół roku cierpię. Minęło tyle czasu, a nadal nie mogę stanąć na nogi. Mam za sobą cięcie się, katowanie, zadręczanie psychicznie i wieczne łzy. Dziś byłam na spacerze. Pierwszym od pół roku. Po raz pierwszy poszłam gdzieś indziej niż na przystanek autobusowy. Poszłam do parku. Zaczęłam myśleć. Błagałam o zimę, tak bardzo jej chciałam… ale zapomniałam dodać, że nie chcę być podczas niej samotna. [Już mam kluchę w gardle] Szłam sobie widząc gromadki dziewczyn, przyjaciół, pary, rodziny spacerujące… Nie mogłam się powstrzymać. Wybuchłam płaczem. Tak bardzo tęsknię… tak bardzo kocham. Szłam drogą po czym weszłam do skateparku. Łzy same leciały, a ja łkałam głośno i żałośnie. Śniegu po kolana. Wydeptałam serce. Zatrzymałam się na chwile i zaciągnęłam się powietrzem po czym ów serce przeszłam na wskroś. Przekreśliłam. Znów wydeptałam jej imię. Kolejny raz tej zimy. Wspominałam jak to razem chodziłyśmy do parku co wzmagało jeszcze większy żałosny płacz. Boli. Boli jak cholera. I przyznam otwarcie że jestem zazdrosna. Jej nowi przyjaciele… chodzi z nimi do kina, do McDonalda… a ja? Co ze mną? Broniłam się przed tym żeby nie zejść na 2 plan. Nie wyszło. Wyszłam z skateparku i szłam okrytą śniegiem łąką. Uderzyłam się w twarz. Szczypało. Znów, tym razem mocniej, aż się zatoczyłam. „Jesteś idiotką. Zapomnij do kurwy nędzy!” Jedyne co mi przeszło przez myśl. Uderzyłam się jeszcze ze dwa razy. Głośno łkając dążyłam w kierunku ulicy. Następnie poszłam w kierunku naszego ulubionego miejsca. Opuszczony plac zabaw. Kiedy usiadłam na jednej z drabinek… Spojrzałam na drugą na przeciw siebie. Tą na której kiedyś ona siedziała. Razem tak siedziałyśmy i rozmawiałyśmy o niczym i o wszystkim. Ogarnęła mnie niepohamowana panika, strach… coś mnie rozrywało od środka. Siedziałam tam sama. Całkiem sama. Nie było jej. Nie widziałam jej pięknego uśmiechu, ani oczu… nie było koło nas jej psa… byłam sama. Po paru minutach zeszłam. Stanęłam w miejscu i wybuchłam jeszcze większym płaczem. Stałam dokładnie w tym miejscu gdzie kiedyś lepiłyśmy razem bałwana, około metr przede mną deptałyśmy Kaulitzów z śniegu, a potem się do nich przytulałyśmy. Kilka metrów w prawo… tam kiedyś się przytulałyśmy. Pod drabinkami pochowałyśmy żółtą żelkę. Na ostatniej drabince siedziałyśmy kiedyś razem, tuliłyśmy się, na małym wzgórzu leżałyśmy, śmiałyśmy się… podziwiałyśmy gwiazdy nocą, za dnia chmury. Dziś byłam tam zupełnie sama. Znów się uderzyłam. „Zapomnij” – choć zapomnieć się nie da. Kierowałam się w stronę domu. Kiedy weszłam do klatki… zwróciłam uwagę na schody. Wracały wspomnienia. Kiedy wróciłam do pokoju – wróciły wspomnienia… wszystko nią przesiąkło. Wszystko mi ją przypomina. Wszystko przyprawia mnie o płacz. Nie chcę. Chcę się wyprowadzić. Wyprowadzę się do mieszkania babci w centrum. Sama. Przynajmniej na miesiąc. Pomyślę, poukładam sobie wszystko, porządnie się wypłaczę i stanę na nogi. Znów będę mogła kogoś pokochać. Może zadzwonię po Ewę… przyjedzie i zabawimy się w łóżku babci… A potem, wrócę do domu.
No comments:
Post a Comment