Saturday, February 9, 2013

|CLXIX| Bad Things

9 luty 2013

Zdałam sobie dziś sprawę z tego, jak absurdalnie dosłowny jest mój adres bloga. Dosłowny i nie pozytywny. Niebo jest limitem dla mojej głupoty. Limitem jest śmierć. Mogę robić totalnie złe rzeczy, póki nie umrę. A robię straszne głupoty, straszne złe rzeczy. Myślałam niedawno o Bogu. Nie wierzę, ale jednakże myślę, że możliwe jest, że jest ktoś kto o mnie dba. O mój los. Kto daje mi wybór, a potem ratuje tyłek, albo i daje naukę. A może i nie, może i sama z tego wynoszę nauki, może sama stwierdzam, że to było złe, że dobrze mi tak, że tak się stało a nie inaczej. Brak tylko podpowiedzi. Jakiś czas temu na religii, pan nasz ukochany ksiądz puścił nam film. Nie pamiętam tytułu, właściwie nie pamiętam nic, oprócz jednej sceny. Sceny w której szef kuchni – bóg rozmawiał z klientką restauracji – zwykłą kobietą. Powiedział, że kobieta ma wybór, że zrobi jak chce, jednak mężczyzna z którym teraz jest, żeby za niego nie wychodziła, bo ma dla niej inny plan, że z tym mężczyzną nie jest szczęśliwa, i nie będzie. Ma dla niej coś więcej. Kogoś kto jest jej wart. Więc… tam kobieta prosto w oczy usłyszała – zrób tak, wtedy spotka cię szczęście. Cała reszta ludzi jest pozostawiona sama ze sobą i co noc ma w głowie myśl: co teraz? Co powinienem zrobić? – A często wybory są nieludzkie.

Co zrobiłam tym razem? Zaczęły się ferie. Dużo rozmawiałam z swoim byłym chłopakiem. Cóż. Powiedziałam mu prawdę o tym, że wciąż go kocham. Mówiłam, że już nie piję alkoholu, nie palę, ogólnie rzecz biorąc, kocham go, uczę się i robię to co kocham. Czasem się załamuję i nie chcę żyć. Nie wiem jak żyć. Byliśmy umówieni na piątek/sobotę. Mieliśmy być bez alkoholu, bez niczego, i mieliśmy być sami. Mieliśmy sobie wytłumaczyć parę spraw, wyjaśnić wszystko. Miało być wszystko jasne i wszystko… nie wiem. W każdym bądź razie, pojechałam, weszłam za pomocą kodu… Kiedy weszłam do pokoju zobaczyłam mężczyznę przy laptopie. Pomyślałam: informatyk. Dotarło do mnie, że przede mną siedzi jego chłopak. Pomyślałam: w porządku, możemy sobie po prostu miło posiedzieć, cóż, zwierzanie się dziś się nie odbędzie. Bywa. I było całkiem zabawnie. Dopóki do nas nie wszedł pewien chłopak i nie zapytał mojego ex czy chce zapalić. Domyśliłam się, że chodzi o trawę. Pomyślałam: w porządku, idź. Wyszedł. Wrócił… I kurwa tego się nie spodziewałam, że sprowadzi palących razem z trawą do naszego pokoju. Mówiłam, że od używek trzymam się na kilometr. Powiedziałam: to ja może wyjdę? – Ale nie wyszłam. Bo mogłam patrzeć na osobę, którą kocham. Nieco żałuję. Wyszłabym zdrowsza. Zostałam. Jakby było mało, doszła jego przyjaciółka, za którą nie przepadam, której mottem życiowym podejrzewam, że jest: Miłości nie ma, jest alkohol. Trwałam w złości. Byłam zła. Albo i nawet nie. Bardziej było mi smutno. Było mi przykro i walczyłam ze sobą, żeby nie płakać. Pomimo, że czułam się jakby wzięto mi rękę i wstrzyknięto wbrew woli heroiny, to mimo wszystko patrzyłam na niego i czułam czystą miłość. Miłość oddzieloną od heroiny, trawy, tytoniu, alkoholu, dwutlenku węgla i całego innego szajsu z całego świata. Pure love. Później było całkiem w porządku, pomijając idiotyczny i głupi śmiech wszystkich i mnie smutną przytuloną do ściany. Kiedy jego brat z kolegą wyszli, zaczęło się robić swobodniej. Starałam się rozluźnić, trochę mnie zakuło kiedy wspominaliśmy o naszym związku, ale jednocześnie się śmiałam, bo to przyjemne wspomnienia. Później stwierdziłam, że muszę wyjść, bo nie powinno mnie tu być. Przy drzwiach, nie myśląc pocałowałam go. Uśmiechnął się. I to mnie przeraziło najbardziej. Ja smutno na niego spojrzałam, a on się uśmiechnął. Nie wiem, czy był ujarany, zadowolony, że to zrobiłam, czy kurwa o co chodzi? Podobało się? I dlaczego kurwa to zrobiłam? Jego chłopak był za ścianą. Przeraziłam się, więc uciekłam. Po prostu poczułam chęć biec po schodach. Pobiegłam. Stał jeszcze chwilę w drzwiach. Później powiedział coś w stylu: pa. Odpowiedziałam. Przed tym jak uciekłam i go pocałowałam usłyszałam, że liczy, że wpadnę następnego dnia.

Kiedy poszłam na przystanek byłam roztrzęsiona. Wsiadłam w pierwszy autobus, który podjechał. Trafiłam – nie wiem gdzie, ale chciałam tym samem autobusem wrócić, tam gdzie byłam, więc wysiadłam i czekałam, aż zawróci – pół godziny. Byłam przemarźnięta. Wróciłam na poprzedni przystanek i czekałam kolejne pół godziny i wróciłam do domu. Z bólem głowy i wyrzutami sumienia, że wróciłam godzinę za późno, sprzedając mamie dwa kłamstwa.

Shit. Co dalej?