It's late. I think in english.
English is safe. It's detached enough from my mind and emotions. It's rational, not emotional. But I have to get naked and give it up.
Mam w swoim łóżku mężczyznę, który jak twierdzi bardzo mnie kocha, jest przy mnie i mnie obejmuje, a ja jedyne co czuję to smutek, żal i ciężar. Nie sądziłam kiedykolwiek, że dotrę do tego miejsca w którym jestem. Już pomijając, że dałam kiedykolwiek komuś szansę i to już od pół roku działa. Czuję się winna, bo powinnam się tym po prostu cieszyć. A on nie powinien się martwić. Ale ja się dziś nie potrafię cieszyć, a on się martwi. Here we are.
Rok temu, w lipcu, w połowie lipca zaczęłam jebaną redukcję wagi. Temat niesie za sobą tyle ciężaru, wstydu, dumy, złości, smutki i wyrzeczeń, że nie jestem w stanie tego wcisnąć w jeden post.
Wstydzę się, bo ludzie widzą, gratulują utraty 30 kilogramów, rzucają swoje wow i zastanawiają się jak ja to zrobiłam. A ja przez rok nie pozwalałam sobie żyć. Liczyłam kalorie z każdego posiłku, kombinowałam jak zaoszczędzić na każdym z nich i kalkulowałam na co mogę sobie pozwolić. Dzień w dzień. Dziś jak o tym myślę, zaciskają mi się szczęki od emocji. Jestem zmęczona. Zmęczona jestem, bo początek był prosty, poszło jak z płatka. Ważąc prawie 140 kilogramów, wystarczy jeść mniej i żyć dalej, a samo się zgubi. Teraz ważę te 106 i teraz ciało wymaga pracy, żeby kontynuowało redukcję. Jem mniej, czasem więcej, czasem mniej, ale wciąż redukcyjnie, a waga praktycznie stoi. Obwody praktycznie stoją. Od pół roku. Czuję się w potrzasku własnego ciała i głowy. Ciało nie ulega, mało tego, nabyłam kontuzję. Starzeję się, ot co. Przestrzegali mnie przed tym, nie słuchałam. Teraz leżę w łóżku i płaczę, bo mi przykro. Bo nie ma postępów, bo na kolację mogłam już zjeść tylko 2 jajka i ogórka, bo dzisiaj pozwoliłam sobie posmakować życia i jakiegoś szczęścia po za codziennym zarzynaniem się jebaną kalkulacją. I jestem zła. I jestem rozczarowana. Sobą, wynikiem, matematyką, nauką i własnym umysłem. Wciąż dziś było restrykcyjnie, ale kosztem jajka i ogórka. Sama myśl, że to właśnie są moje posiłki, jeśli gdzieś sobie odpuszczę - jest zajebiście przykra. Ludzie mówią wow, nie widząc tej drugiej strony, płaczącej nad najbardziej żałosną kolacją jaką świat widział. Nie widzą tego, że
Dumna, bo zgubiłam już te 30 kilogramów, ale nikt nie widzi, ani nie wie, ile w tym łez, codziennego zawodu samą sobą, mnożących się w głowie oczekiwań do siebie samej. Gdzie moje spektakularne "przed i po, zgubiła w rok 50kg i jest nie do poznania"? Dlaczego wciąż czuję się dokładnie tak samo jak rok temu? Dlaczego kiedy sama się dotykam, to zupełnie jakbym nie zgubiła nic? Dlaczego razem z kilogramami gubię włosy? Dlaczego gubię ostatnio siły? Dlaczego przytrafiają mi się kontuzje, jeśli jestem lżejsza. Powinno być łatwiej. Dlaczego bolą mnie teraz tak plecy i stopy? Dlaczego moje biodra teraz pracują nie jak powinny? Kochałam się, będąc grubą. I z miłości do siebie, z szacunku do swojego życia podjęłam się wojny, tak żeby o siebie zadbać. Żeby było łatwiej. A jest mi kurwa trudniej niż kiedykolwiek wcześniej. Może od czasu "wielkiej depresji" opisywanej tu lata temu. Teraz, o te 30 kilo mniej, nie lubię swoich nóg, bo mnie zawodzą. Bo wciąż nie mogę ubrać krótkich spodenek, na które Luby namawia, bo wciąż poobcieram sobie uda. Bo kiedy się kładę czuję się beczułką. Bo wciąż wypadałoby szyć na miarę. I tyle z tej dumy.
Zła, bo nie widzę brzegu na horyzoncie w tej przygodzie, nie widzę dokąd zmierzam i ile jeszcza, a tym bardziej jak tam dotrzeć. Jestem zła, bo ja dokładnie i dobrze wiem co należy robić, czego nie robić, co należy myśleć, a czego nie myśleć. Wszystko to przerobiłam. Jeść zdrowo, unikać słodyczy, ale w sumie to nie wariuj na temat i czasem sobie pozwól. Myśl pozytywnie, nie poświęcaj uwagi na smutki, idź do przodu po swoje. Aha, aha, ehe, ehe. Na papierze i w teorii - super easy. Realia? Zjesz coś słodkiego, to zabiera ci pół obiadu. Może też pół kolacji. Wieczna kombinatoryka, jakie słodycze dobrać, żeby zabrało tej kolacji mniej. To nie jest cieszenie się i nie wariowanie. To nie jest "pozwolenie sobie" na życie. Myśl pozytywnie, super, ale co w momencie postoju na pół roku? Co w momencie, kiedy ciało i głowa zawodzi. Mało tego, ludzie wokół czasem też?
Smutna, bo bardzo chciałabym poczuć, że jednak dokądś płynę. A mam wrażenie, że się jedynie topię. Tracę czasem poczucie sensu. Czasem mózg szepcze mi obrzydlistwa. Czasem nawet miesza się w związek i sugeruje, że nie jestem chciana. Nie wystarczająca. Że są ładniejsze, szczuplejsze, które jednocześnie mają moje zalety. Że moje wady świecą jak neony i billboardy po oknach w środku bezsennej nocy. Że kiedyś się mną zmęczy. Zirytuje. Z resztą, czasem się już zdarzało. Irytacja. Proszenie się o dotyk i uwagę. O pocałunki, bliskość i intymność. Kolejne ciężarki przechylające powoli mentalną szalę - nie jesteś chciana. Nie jesteś pożądana. Nie jesteś atrakcyjna. To nie ma sensu, a cała praca jest na nic.
I ja wiem że tak nie jest. Mózg jednak jest tylko mózgiem i czasem szepcze największy gnój.
Wyrzeczenia podążały za mną cały rok. Niedawno pozwoliłam sobie na testową przerwę. Na wejście na "zero". Żeby dać organizmowi odpocząć. Przynajmniej dowiedziałam się, że potrafię utrzymać się na poziomie. Nie przybyło, nie ubyło. Ale wciąż trzeba było liczyć. To wciąż były i są i będą wyrzeczenia. I to jest kolejna, zajebiście depresyjna myśl. Tak moje życie będzie wyglądało dosłownie już zawsze. Policzone śniadanie, policzony obiad, policzona kolacja i myśli, czy przekąską nie przekroczyłam limitów, żeby nie przybrać i nie stracić tego, co w przyszłości wypracuję. Żeby utrzymać to, na co pracowałam chuj jeden wie ile czasu. Nie zjem na spokojnie kuchni mamy, bo będę wiedzieć, że użyła kiełbas, boczków. Albo będę planować jak to "spalić". Jak skatować swoje ciało, no właśnie mimo wszystko, trochę "za karę". To nie jest zdrowe. To ED goniące ED. I z tego za chuja nie wyjdę. To coś co będzie mnie gonić całe życie.
A ten ciężar, muszę nieść sama. Absolutnie nikt mi z tym nie pomoże. Nikt mi tego z barków nie zdejmie. A chętnych do wsparcia ogólnego to w sumie tylko tracę. Marona obróciła się do mnie plecami. Nie chcę polemizować, czy nasza relacja jest zdrowa, czy toksyczna, potrzebna czy nie potrzebna, czy równa, czy jakakolwiek. Ale jest mi przykro, że jej nie ma. Był moment, kiedy jej nie potrzebowałam, bo musiałam ogarnąć pewne sprawy sama. Teraz przydałoby mi się z nią porozmawiać jak kiedyś. Uciec na chwilę od codzienności. Jej jednak już nie ma. Jest Kinga, zajęta własnym życiem, nadchodzącym weselem i jego organizacją. Ludzie wokół ogólnie się rozpierzchli. Cieszę się tylko, że mam Grzesia. Bo ja pierdole, nie wiem co w tej chwili bym ze sobą robiła.
Miałam tą myśl.
Przytulał mnie, czytał, próbując pomóc samemu sobie (bless him). Kiedy przyszła do mnie ta myśl. Pojawia się nieczęsto. Żeby się pokarać za wszelkie chujowe myśli i zrobić sobie krzywdę. Ostatni raz stało się to w liceum. Kwas o mnie zadbała (ona swoją drogą też już przepadła w swoją stronę). Nie zrobiłam sobie nic od tamtego czasu (nie wliczając wbijania paznokci w ciało w jakimś naprawdę ciężkim mentalnie momencie jakieś miesiąc, może dwa miesiące temu) i nie zamierzam sobie nic robić już nigdy więcej. Ale to drugi raz, kiedy pojawia się ta myśl, z powodu redukcji. Obie myśli w ostatnie pół roku. I szczerze mówiąc, nie wiem jak to ogarnąć. Jestem po prostu zła, że nie zadbano o mnie kiedy byłam dzieckiem. Że spędzałam dzieciństwo sama, że traktowano mnie jak śmietniczek. Że wmuszano mi czasem jedzenie, że traktowało się je jako nagrodę i trofeum i rozwiązanie na smutki. Że zostawiano mnie w wieku przedszkolnym samą w domu, z całym talerzem kanapek, które znikały wszystkie jak tylko je zauważyłam. Pamiętam dosłownie dwa piętra kanapek. Musiało być ich z 8. Dziecku powinny wystarczyć dwie... i może dwa jabłka w razie "w". Jestem zła, że moje problemy miały czas i przestrzeń na rozwój w mózgu i zakotwiczenie się tak głęboko, że dziś nie jestem w stanie się tego pozbyć, a jedyne co mogę to uczyć się z tym żyć.
I nie wiem jak.
Od roku walczę i nie wiem dalej jak.
I ponownie wstyd mi, bo wiem, że powinnam się cieszyć tym co mam i co mi los dał i tym co już wypracowałam. Zwłaszcza w relacji z mężczyzną - pierwszym - którego kocham. A czuję że zawodzę i jego. Bo się martwi, bo będzie mu przykro, bo pewnego dnia się obudzi i pomyśli, że ja pierdolę, ta dziewczyna nie ma w sobie tej wiosny i lata, tego światła, zielonego parku w sobie, który widziałem. Jest usychającym drzewem bez życia i marnuję przy niej czas.
Pewnego dnia zda sobie sprawę, że jestem problemem, że może ciągnę go w dół, że nie jest tym czego chciał, czego szukał. Że nie jestem czymś dobrym i wystarczającym.
Zaczęłam projekt z miłości do siebie.
I znienawidziłam części siebie.
Błagam tylko, by czas był łaskawy,
Tak bym mogła to jeszcze naprawić.
Ale nie wiem jak.